Tajemnicza historia tysiąca dzieci z Korei Północnej. Jak trafiły do zamku w Płakowicach?
W latach 1950-1953 na terytorium Półwyspu Koreańskiego odbyła się wojna koreańska, w wyniku której życie straciło blisko milion osób. Rozpadały się całe rodziny, a dzieci traciły swoich rodziców. Część pokrzywdzonych przez wojnę sierot wysyłano za granicę, aby wychowały się tam w bezpieczniejszym środowisku, a po zakończeniu konfliktu wróciły odbudować swoją ojczyznę. W ten sposób grupa ponad 1000 dzieci z Korei Północnej w 1953 roku trafiła do Polski, a konkretniej do zamku w Płakowicach, leżącego w Lwówku Śląskim.
Jaki związek Polska miała wówczas z Koreą Północną? Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że żaden, jednak czynnikiem wspólnym okazał się Związek Radziecki. Wspomniana grupa dzieci dwa lata przed przeniesieniem do Polski wylądowała najpierw w Związku Radzieckim, gdzie wychowywano ją w fatalnych warunkach. Gdy przyszedł czas, aby odesłać dzieci z powrotem do Korei Północnej, ZSRR postanowiło wyleczyć ponad 1000 zaniedbanych i schorowanych Koreańczyków w Polsce.
Młodzi trafili do Lwówka Śląskiego, gdzie zamieszkały w zamku w Płakowicach. Dokładnie 1270 koreańskich dzieci i 600 Polaków zobowiązano do trzymania całej akcji w ścisłej tajemnicy. O szkole dla Koreańczyków nie można było publicznie mówić ani pisać. Wyspecjalizowana kadra podpisała nawet klauzulę poufności. Cała akcja trwała sześć lat, po czym dzieci wywieziono z powrotem do Korei Północnej, gdzie miały uczestniczyć w odbudowywaniu zrujnowanego wojną państwa.
Polscy wychowawcy dla dzieci z Korei Północnej byli jak rodzice
Płakowice są częścią Lwówka Śląskiego, jednak nie zawsze stanowiły część dolnośląskiego miasta. Niegdyś była to zwykła wieś, w której często działy się niezwykłe rzeczy. W Płakowicach swojego czasu wydobywano złoto, miały tu miejsce mniejsze lub większe potyczki, a w XV wieku żył tu Czarny Krzysztof, czyli rycerz-rabuś z historycznych podań. To też pod Płakowicami odbyła się owiana legendą bitwa, która miała zdecydować o losie wojen napoleońskich - znana jest ona szerzej jako bitwa nad Bobrem. Jeśli istniało na Dolnym Śląsku pozornie spokojne miejsce, w którym w tajemnicy można przechować ponad 1000 dzieci z Korei Północnej, to musiało paść właśnie na Płakowice.
Młodych wraz z opiekunami umieszczono w zamku, gdzie mieli oni się edukować. Dosyć szybko okazało się, że dzieci są w tragicznym stanie zdrowotnym - w ich organizmach znajdowały się różne pasożyty. Gdy już udało się je doprowadzić do zdrowia, rozpoczęła się nauka. Oprócz standardowych przedmiotów szkolnych, dzieci przez koreańskich wychowawców uczone były również historii i kultury Korei Północnej. Ich starsi rodacy na każdym kroku starali się przypomnieć im, że w przyszłości mają odbudować "wspaniałą ojczyznę", jak głosiło motto Kim Ir Sena, ówczesnego przywódcy Korei Północnej.
Koreańscy wychowawcy nie okazywali dzieciom czułości - miały być one twarde i zahartowane. W ośrodku panowała niezwykła dyscyplina, co całkowicie szokowało Polaków. Mimo zakazów, polscy wychowawcy traktowali dzieci tak, o dziwo, jak powinno traktować się dzieci - okazywali im czułość i starali się być dla nich wsparciem. Dla młodych Koreańczyków byli jak rodzice.
Wzruszające listy z Korei Północnej. "Szukam taty, ale taty nigdzie nie ma"
W 1959 roku koreańskie dzieci zostały zabrane z powrotem do ojczyzny. Tak nagle, jak w Polsce się pojawiły, tak samo nagle zniknęły. Wszelkie informacje na temat ich wizyty pozostały tajemnicą, którą po latach odkryła w swojej książce "Skrzydło Anioła" Jolanta Krysowata. Wychowawcy przez pewien czas otrzymywali od swoich dawnych podopiecznych listy, w których Koreańczycy opowiadali o swoim powrocie do ojczyzny oraz szarej i smutnej rzeczywistości. "Wspaniała ojczyzna" okazała się dla nich więzieniem, z którego nie ma ucieczki. Dzieci, które nie potrafiły dostosować się do morderczej pracy, były bite i poniżane. W 1961 roku w Korei Północnej odgórnie zakazano korespondencji z wychowawcami, a listy przestały przychodzić ze względu na ich treść, która stawiała państwo w niekorzystnym świetle.
"Drogi Kochany Tato, długo myślałem o Polsce i tak mi moje myśli zaciągnęło do ucieczki. Nie gniewaj się, Tato. Przygotuj mi na Wesołych Świąt. U mnie nie będzie takie czasy jak Wesołych Świąt. Tato, o tym to niech Tato nikomu nie powie, bo po przejściu tego granicy ciężko żyłem. Tam siedzieliśmy, a oni krzyczeli 10 dni. Potem z milicją wróciliśmy do szkoły i tam znowu był krzyk. Teraz uczę się do pracy w kopalni".
"Tato, jak są ferie zimowe, wakacje to mi najwięcej smutno. To dlatego, że wtedy to ja nigdy nie mam gdzie iść. Dlatego ja jestem zawsze w internacie, a koleżanki to pójdą do taty, do mamy. Wtedy mi lecą takie gorące łzy. Szukam taty, ale taty nie ma nigdzie".
"W tej pracy nawet trzydzieści sześć godzin pracowałem bez spania. Najmniej praca była dwanaście godzin. Życie nasze bardzo ciężkie".
Treść listów, które otrzymywała pani Florentyna Kuliberda, chwyta za serce. Los dzieci z Korei Północnej po 1961 roku nie jest znany. Od momentu zakazania korespondencji wszelki kontakt z nimi się urwał.
Treść listów opublikowana została przez TVN.