„Potrzebujemy powrotu do normalności. Może święta sprawią, że człowiek poczuje się bezpieczniej”
- Jestem w sumie bez domu, mieszkam kątem u babci, ale jest wiele takich rodzin. Teraz potrzebuję powrotu do normalności, chcę znaleźć bezpieczne miejsce
– mówi nam pani Paulina, mieszkanka Stronia Śląskiego, która podczas powodzi straciła mieszkanie. Powodzianie z Dolnego Śląska, z którymi się spotkaliśmy wciąż żyją wrześniowym kataklizmem, nie myślą o nadchodzących świętach, nadal potrzebują pomocy. Dzięki wsparciu rodziny, przyjaciół i zupełnie obcych osób, wierzą, że w nowym roku zaświeci dla nich słońce.
Z Pauliną Białecką spotykamy się w rejonie skrzyżowania ulic Mickiewicza i Zielonej w Stroniu Śląskim. To jedno z miejsc, gdzie rzeka Biała Lądecka wyrządziła największe szkody. Gdy 15 września pękła tama ogromne ilości wody z impetem uderzyły w dolną część miasta niszcząc po drodze wszystko. Ludzie uciekali w ostatniej chwili, ratując swoje życie. Niektórym się nie udało. Tylko na Dolnym Śląsku powódź odebrała życie 5 osobom.
Przy ul. Mickiewicza stała trzypiętrowa kamienica, w której mieszkała Paulina. - To było mieszkanie od pokoleń, po mojej prababci. Mieszkałam tu od dzieciństwa, tym bardziej boli strata – wspomina. Dzień, kiedy musiała uciekać przed wielką wodą pamięta, jakby to było wczoraj.
- Wstałam po 8 rano, pojechałam nad tamę, a tam woda się zbierała jak przy większych deszczach. Przyjechałam z powrotem tutaj i zaczęliśmy układać worki na murku przy rzece. Było kilku strażaków i sąsiedzi. Po pewnym czasie tych worków zabrakło. Nie było ani piasku, ani worków. Ten murek był pęknięty, woda zaczęła go podmywać, w końcu puścił i rzeka wylała. To była sobota. O godz. 16:00 postanowiliśmy się ewakuować, bo stwierdziliśmy, że już nic nie zdziałamy. Rzeką płynęły konary, śmietniki, takie duże rzeczy
– mówi.
Stoimy na zaśnieżonym placu, na którym jeszcze 3 miesiące temu stała kamienica. - Dziś już nic tu nie ma – mówi nam mieszkanka pokazując zdjęcia w połowie zniszczonego budynku, który 30 listopada został rozebrany.
- Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Dobrze, że się ewakuowaliśmy, bo nasze mieszkanie było od strony rzeki i akurat tą część wyrwało. Dosłownie cała ściana poleciała. Wody było do 7 metrów wysokości, ale tu coś musiało chyba w ten budynek uderzyć i wtedy zaczęło się wszystko sypać
– tłumaczy i dodaje, że nie było szans na odbudowę kamienicy, w której znajdowało się najpewniej 7 mieszkań. Teraz, jak tłumaczy, trwa walka o odszkodowanie.
- Mieszkam obecnie u mojej babci. Chcę znaleźć bezpieczne miejsce, swój kąt. Może te święta sprawią, że człowiek przez chwilę w gronie rodzinnym poczuje się bezpiecznie i lepiej. Teraz ważny jest spokój i aby wszystkie złe emocje od nas odeszły. Potrzebujemy powrotu do normalności.
O wyprowadzce ze Stronia Śląskiego nie myśli.
- To jest moje rodzinne miasto. Wierzę, że będzie po prostu tylko lepiej. Miejmy nadzieję, że tak naprawdę będzie
– dodaje.
Na portalu zrzutka.pl trwa zbiórka pieniędzy na pomoc dla pani Pauliny. Tam też można znaleźć zdjęcia kamienicy, która została zniszczona przez powódź.
„Nigdy wcześniej nie widziałem takich prognoz”
700 metrów dalej spotykamy się z Mateuszem Chmurzyńskim. Wspólnie z partnerem do czasu powodzi prowadził restaurację i pokoje do wynajęcia przy ul. Kościuszki. Mateusz, były fryzjer oraz Rafał, pasjonat włoskiej kuchni, połączyli siły i przejęli restaurację Cherry Pepperoni oraz hotel. Tu także znajdowało się ich mieszkanie. Restauracja była popularna wśród gości i turystów, odwiedzały ją tłumy. Wszystko zmieniło się w połowie września 2024 roku.
- W mojej głowie to wszystko wydarzyło się tak naprawdę około 10 września. Sprawdzamy codziennie pogodę i nagle zobaczyliśmy prognozę opadów, które dały wiele do myślenia. Nigdy wcześniej nie widziałem takich prognoz. Były trzy słupki pod rząd z ilością opadów 150, 130 i 112 litrów wody na metr kwadratowy. To nieprawdopodobne ilości. 12 września w czwartek zamknęliśmy lokal i zaczęliśmy przenosić rzeczy z piwnicy na parter, myśleliśmy, że to się uratuje
– wspomina pierwsze dni powodzi Mateusz.
Od samego początku miał jednak złe przeczucia. W piątek, 13 września, woda zaczęła wybijać w restauracji, która znajdowała się w piwnicznej części budynku. Sytuacja zamiast się poprawiać, tylko się pogarszała, wody było coraz więcej.
O 2 w nocy z soboty na niedzielę pojechali sto metrów dalej do wynajętego od znajomej pokoju. Tam przeczekali najgorszy czas. W tym czas woda przelewała się już przez tamę w Stroniu Śląskim.
- Niedziela była strasznym dniem. Po godzinie 9 rano przez bramę na posesji wypływała woda, doniczki pływały po całym ogrodzie
– mówi ze łzami w oczach. W tym momencie przypomina sobie ile pracy włożyli w budowę ogrodu restauracyjnego.
- Wcześniej przez 3 tygodnie zrobiliśmy 86 drewnianych doniczek. Przesiadywałem do 2 lub 4 w nocy i szukałem w internecie krzewów i kwiatów. Mieliśmy tu agawę 15-letnią, oleandry. Był tu ogród różany dla gości restauracyjnych, wokół rosło sto krzewów róż. Kilka dni przed powodzią dosadziłem 37 krzewów hortensji, łącznie było ponad 86 krzewów tej rośliny. Goście, którzy tu przyjeżdżali twierdzili, że są w najpiękniejszym ogródku w Polsce
– mówi nam Mateusz.
- Postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Mamy bardzo dużą ratę kredytu i musieliśmy walczyć o to, żeby przyciągnąć tu jak największą liczbę osób. Nie było to dla nas problemem, bo prostu ciężko pracowaliśmy. Dawaliśmy przykład naszym pracownikom. Ci wszyscy ludzie teraz w nas wierzą, bo wiedzą jacy jesteśmy uparci.
„Moje życie w tym momencie się skończyło”
Fala wody z pękniętej tamy zniszczyła budynek, w którym znajdowało się m.in. mieszkanie Mateusza i Rafała, restaurację, salę bilardową, kotłownię, pralnię i kuchnię, którą skończyli dopiero co w czerwcu. Woda doszczętnie zniszczyła także parter głównego budynku oraz wielki garaż, w którym trzymali m.in. zaopatrzenie i pelet na zimę.
- Gdy tutaj przyjechaliśmy siedzieliśmy w jednym z budynków i płakaliśmy. Było ciężko, ja się poddałem. Wychodzę z założenia, że wszystko jest po coś, że tak miało po prostu być. Mieliśmy i mamy dość mocne charaktery. Wiemy czego chcemy, dążymy do tego, co sobie założyliśmy, jednak w tym momencie to był taki stan że, powiedziałem, że nie dam rady. Czułem bezradność. Moje życie w tym momencie się skończyło. Tak jakbym zginął. Po dwóch dniach stwierdziliśmy, że może trzeba poprosić ludzi o pomoc
– opowiada Mateusz Chmurzyński.
Trzeba było wszystko budować od nowa. Założyli więc zbiórkę pieniędzy i po kilku godzinach na koncie było już 50 tysięcy złotych. - Wtedy wróciła nadzieja. Wiara w to, że nie zostaliśmy sami. To było coś, co nas poniosło – mówi.
Przez pierwsze tygodnie trwało sprzątanie gruzów, z całej Polski płynęło też wsparcie, a do miasta przyjeżdżali ludzie, którzy chcieli w jakikolwiek sposób pomóc powodzianom.
- Była sytuacja, kiedy przyjechał pan. Rozmawiał chwilę ze mną, wyciągnął pieniędze z kieszeni i mi je po prostu dał. Nie chciał niczego w zamian, nie przedstawiał się, powiedział, że chce po prostu pomóc. Był drugi pan, który przyjechał z rodziną i dał mi podobną kwotę. Jak zobaczyłem dzieci, żonę, nie chciałem tego przyjąć. Oni się uparli, bardzo chcieli pomóc. To było dla mnie szokiem, bo nie spodziewałem się tego. Bardziej liczyłem na to, że to państwo będzie nam pomagać, niż obcy ludzie. Niestety wyszło inaczej
– słyszymy od Mateusza, który zaznacza, że służby powinny być już tu wcześniej, co najmniej od środy.
- Od tego dnia brałem na poważnie to, co mówiono w prognozach czeskich, austriackich, to co opisywano w zapowiedziach meteorologicznych. Nie wiem, gdzie ci ludzie byli i od czego oni są. Jak się dowiedziałem, że tu wysłali 37 strażaków z kilkoma wozami, na 600 gotowych do akcji, to ręce opadły. Tutaj sobie nie radziliśmy z sytuacją, a w telewizji mówili, że sobie radzimy. Nie wiem, czy ktoś za to w ogóle poniesie konsekwencje i odpowiedzialność, ale moim zdaniem powinien.
Jak podkreśla, władze miasta nie były przygotowane na taki rozmiar katastrofy.
- Tutaj już w sobotę powinien przyjechać ktoś od zarządzania stanem kryzysowym. Przez pierwsze dni ci ludzie sobie nie dawali rady, bo nie wiedzieli co mają zrobić
– mówi nam Mateusz.
- Ta tama była tykającą bombą. Do momentu, kiedy nie pękła to było coś na zasadzie jakbyśmy się spodziewali jakiejś wojny. Może coś się stać, ale nie wiesz jakie będą tego konsekwencje. Nie wiedzieliśmy, czy jak pęknie nie zmiecie wszystkiego w Stroniu Śląskim
– dodaje.
„Nie ma świątecznego nastroju, nie ma nawet czasu myśleć o świętach”
Gdy pytam Mateusza o przygotowania do świąt, on odpowiada, że to nie czas na święta.
- Nie ma nastroju świątecznego. Powiesiliśmy sobie lampki w domu, chciałem choinkę przetrzeć, ale nie ma nawet na to czasu. Ciężko mówić o świętach, jak masz tyle na głowie. Spadł śnieg, jest ładniej, ale każdy ma świadomość tego, co jest pod spodem. Dla niektórych ten śnieg jest fajny, bo może te święta będą ładniejsze, my jedziemy do rodziny i mam nadzieję, że tam trochę o tym zapomnimy. Wyliczyliśmy, że straty tylko w przypadku garażu wyniosły ponad 200 tys. złotych. Teraz weszła ekipa budowlana i zajmują się obudową. Mamy postawione pustaki i odmurowane ściany, a to już jest koszt prawie 100 tys. złotych
– opowiada Mateusz.
Dodaje, że w sam ogród, który całkowicie zniknął zainwestowali ponad 60 tysięcy zł. - Ubezpieczyliśmy tylko dwa budynki. To ubezpieczenie jest znośne, aczkolwiek nie pokryje wszystkiego – dodaje.
Czego najbardziej potrzebują?
- Fachowców, kogoś do układania kostki, tynków. Na pewno na sezon letni przyda nam się pomoc przy odbudowie ogrodu. Będzie piękniejszy. Potrzeba nam także materiałów budowlanych. Chcemy zapłacić za robociznę, ale tylko żeby ktoś się taki znalazł, a z tym jest duży problem –
odpowiada.
Czego życzyć? - Zdrowia, to jest najważniejsze. Psychicznie już funkcjonujemy. Nie chcę się załamać, mam za dużo do stworzenia w swoim życiu. Wiary w siebie i tego żebyśmy się nie poddali. Reszta się znajdzie – mówi nam Mateusz Chmurzyński, który zaprasza na kanał „Odrodzenie Amadeus & Cherry Pepperoni”, gdzie pokazuje jak krok po kroku odbudowuje restaurację.
„W grudniowe popołudnie widzę ciemność”
Szokujące relacje i zdjęcia podczas powodzi mogliśmy oglądać nie tylko ze Stronia Śląskiego, czy Lądka-Zdroju. Także w Kłodzku mieszkańcy przeżywali koszmar. Tutaj na słynnym „Żelaznym Moście” spotykamy pana Wojciecha Majdańskiego, właściciela popularnej restauracji Nota Bene. Przez 7 lat wspólnie z żoną i córkami prowadził lokal z widokiem na rzekę Nysa Kłodzka. Restauracja była dla nich nie tylko pracą, ale i częścią ich życia. Wielka woda doszczętnie zniszczyła lokal. Rzeka dosłownie wymyła wszystko, co było w środku. Do dziś restauracja jest zamknięta i nie wiadomo, kiedy nastąpi jej ponowne otwarcie.
- Tu była atmosfera, ludzie i energia. Funkcjonowało to jak dobrze rozpędzony pociąg. Latem knajpa zawsze była pełna gości. Teraz stoimy przed wejściem i z uśmiechem na twarzy wspominam, jak stały tu dwa stoliki, był taki mini ogródek
– wskazuje miejsce przed wejściem do lokalu Wojciech Majdański.
- Zawsze z rana razem z żoną piliśmy tu potrójne espresso i jedliśmy kawałek sernika. Choćby nie wiem jak spóźniony to od tego rytuału zaczynałem dzień. Potem pracowało się do północy będąc nakręconym tą energią. Teraz patrzę i wspominam.
Opowiada nam o prowadzeniu restauracji, o pracy w gastronomii, gdzie wszystko przebiega inaczej, niż w innych firmach.
- Było mnóstwo trudności, nawet poważnych problemów na płaszczyźnie komunikacji międzyludzkiej. Każdy jednak problem był dla mnie motywacją do działania, nakręcał mnie i ładowałem sobie baterie w ten sposób. Teraz matka natura pokazała mi gdzie jest moje miejsce. Nie mam nad tym władzy. Normalnie toczące się życie nagle wywróciło się do góry nogami
– opowiada.
- Jak popatrzę do przodu to na tę chwilę w grudniowe popołudnie widzę ciemność. Niestety, jest to siła ponad mnie, nie mam pomysłu ani koncepcji. Cierpliwie czekam, aż coś się wydarzy, aż los się odwróci. Pamiętam takie historie, że nagle słońce zaświeciło i wszystko się zmieniło. Mam nadzieję, że na tę chwilę się wyciszymy i potem gdzieś znowu wypłyniemy na górę
– mówi pełen nadziei, że wkrótce los się do niego uśmiechnie.
Jak mówi, wciąż wraca myślami do wrześniowych dni.
- Stoimy teraz nad rzeką, patrzymy sobie na spokojnie majaczącą rzeczkę. Jest kilka strumyków w okolicy, które aż trudno uwierzyć, że mogą tak narozrabiać. Potem jak się to wszystko połączyło, to pod oknami mojej restauracji przepływała woda z całej Kotliny Kłodzkiej. To jest niepojęta masa wody.
Obecnie nie wie, jak będzie dalej. Restauracja została zniszczona, a on sam nie ma nowego lokalu. Na portalu zrzutka.pl trwa zbiórka pieniędzy na odbudowę restauracji. Nie wiadomo jednak, czy będzie w tej samej lokalizacji, bo właścicielem budynku jest ktoś inny.
- Na tę chwilę nie mam już dostępu do tego lokalu, bo relacje się rozerwały
– słyszymy.
- Po cichu liczę, że święta mnie zmotywują do jakiejś aktywności. Obecnie zawodowo nic nie robię, panuje u mnie nastrój smutku i nic mi się po prostu nie chce. Nie ma tej gorączki przedświątecznej. Czekam aż się zacznie. Myślę, że to się samo zadzieje
– mówi patrząc na swój dawny lokal.
„Wiosną życie się odradza, to i my się odrodzimy”
Wojciech Majdański mówi, że skala problemu z jakim przyszło się mu zmierzyć jest olbrzymia.
- Całe życie zawodowe zniknęło z dnia na dzień. Niektórym domostwa, dorobek życia, ale w skali kraju jesteśmy jakąś tam igiełką, która gdzieś tam sobie leży. Cały kraj żyje swoim życiem, a my swoim, i musimy się z tym zmierzyć. Ta magia świąt, światełka, które w ciemności rozweselą, dodadzą otuchy, spotkanie z bliskimi, to na pewno nas nakręci i myślę, że na wiosnę, jak się życie odradza, to i my się odrodzimy. Wierzę w to głęboko
– dodaje na koniec naszej rozmowy.