Byłem w Cukierni Łomżanka. To najstarsza cukiernia we Wrocławiu
Wybierając się do Cukierni Łomżanka nie spodziewałem się podróży w czasie. Miałem nadzieję po prostu zjeść smaczne pączki, jednak wizyta okazała się sporym zaskoczeniem. Już na wejściu widać było, że Łomżanka to cukiernia, która ma swoje lata w pozytywnym tego zwrotu znaczeniu. Sama witryna wyglądała bardzo zachęcająco, co możecie zobaczyć na zdjęciach. Po wejściu do środka, w oczy od razu rzuciła mi się gazetka z historią założycieli cukierni, którą polecam przejrzeć każdemu, bo to niesamowita lektura.
Na ścianach wisiały dawne artykuły z gazet, zdjęcia, certyfikaty - wszystko wiekowe i wprowadzające w niezwykły nastrój. Sama cukiernia jest całkiem mała, choć znalazło się w niej miejsce na stolik i krzesełko, by słodkości skonsumować nie w biegu, a na spokojnie, na miejscu. Oferta cukierni jest bogata - ciasta, pączki i wiele innych wypieków od razu zjadłem oczami. Cel tej wizyty był jednak tylko jeden - sprawdzić, jak smakują pączki z Łomżanki. Na wstępie zrobiłem małe rozeznanie u miłej pani po drugiej stronie lady. "Tak, to jedna z najstarszych cukierni we Wrocławiu" - powiedziała mi dumnie.
Do wyboru miałem trzy pączki - z różą, lawendowy oraz pistacjowy. Bez większego zastanowienia wziąłem po prostu każdego z nich. "To tradycyjny przepis, nie zmienił się od lat" - usłyszałem. Pani zapakowała słodkości w specjalny papier, a moja krótka podróż w czasie dobiegała końca. Pozostała mi już tylko konsumpcja i o Bogowie, jakie te pączki były pyszne! Nadzienie w każdym z nich było świetne, jednak największe wrażenie zrobiło na mnie doskonałe ciasto - takiego pączka po prostu jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zjeść. W moim subiektywnym rankingu najlepszy był lawendowy, tuż za nim pistacjowy, a tradycyjny z różą, choć również bardzo pyszny, muszę umieścić na miejscu trzecim. Polecam jednak każdemu skosztować wszystkie trzy i sporządzić swój własny ranking - naprawdę warto!
Ceny pączków w Cukierni Łomżanka:
- Pączek z różą - 7 zł
- Pączek lawendowy - 10 zł
- Pączek pistacjowy - 12 zł
Historia Cukierni Łomżanka to niezwykła opowieść
Wracając do gazetki, którą przeczytać można w Łomżance - opowiada ona o historii cukierni, a także o jej założycielach. Tradycja cukierni sięga września 1935 roku, kiedy Leon Chalamoński wraz z żoną Michaliną postanowili otworzyć Łomżankę. Znajdowała się ona przy ul. Dwornej, naprzeciw klasztoru Panien Benedyktynek w Łomży. Cukiernia osiągnęła spory sukces, jednak małżeństwo nie mogło cieszyć się nią zbyt długo. We wrześniu, 1939 roku wybuchła bowiem wojna. Leon Chalamoński otrzymał powołanie do wojska, gdzie pełnił służbę jako zwiadowca. Do domu wrócił 23 września, kontynuując działalność w nowej rzeczywistości. Łomża znalazła się pod okupacją Niemców, a małżeństwo próbowało pomagać głodującym w łomżańskim getcie ludziom.
Najokrutniejszy dla Leona i Michaliny Chalamońskich miał okazać się jednak rok 1944. 13 września do Łomży wkroczyli Sowieci, nakazując opuścić miasto wszystkim cywilom. Małżeństwo wraz z trójką dzieci zostawili wszystko. Jak się później okazało, ich dom i zakład spłonęły. Rodzina zatrzymała się u znajomych w Konarzycach, gdzie spotkała ich kolejna tragedia. Ich 10-letni syn Edek podczas zabawy na polu trafił na kulę z karabinu, która wybuchła, rozrywając mu kolano. Chłopiec trafił do szpitala, gdzie nie udało się go uratować. W ciągu dwóch tygodni po jego śmierci Leon i Michalina stracili także 2-letnią córkę, Jadzię, która nie zniosła trudów wygnania i zmarła na zapaleniu płuc. Dzieci pochowano na cmentarzu w Śniadowie, w mogile bez nagrobka. Do dziś nie wiadomo, w którym dokładnie miejscu.
Nie jest to jednak koniec wojennej tułaczki. Chalamońscy trafili do Zambrowa, gdzie szukali schronienia. Próbowali ukryć się w jednym z domów, w którym przebywało całe mnóstwo podobnych rodzin, jednak okazało się, że nie ma tam już dla nich miejsca. Oddalili się od domu zaledwie kilkaset metrów, gdy nagle uderzyła w niego bomba, zabijając wszystkich, którzy znajdowali się wewnątrz. Pod koniec 1944 roku rodzina znów została podzielona - Michalina walczyła o życie dopiero co urodzonej córki Ali, a w grudniu Leon został aresztowany przez NKWD i wywieziony w głąb ZSRR. Michalina straciła już nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek spotka swojego męża, aż tu nagle, we wrześniu 1945 roku otrzymała informację - w szpitalu w Warszawie leży umierający człowiek o nazwisku Chalamoński. Jak Leon uciekł z więzienia i przebył 1500 km? Tego nie wiadomo.
Gdy Leon wyszedł ze szpitala, rodzina musiała znaleźć nowe miejsce do życia. Leon znalazł pracę u pewnego Niemca we Wrocławiu. Ten sam Niemiec, opuścił Wrocław w roku 1946, zostawiając pod opieką Chalamońskich mieszkanie oraz pracownię cukierniczą. Po trudnych latach los w końcu uśmiechnął się do rodziny.