Aleksandra Fedorczuk: Paulina, pracowałaś w jednym z klubów go-go w Krakowie przez blisko 6 miesięcy. Czy byłaś świadkiem niepokojących sytuacji, chociażby podobnych do tych, które obiegły media, takich jak doprowadzanie klientów do nieprzytomności? Z ustaleń prokuratury wynikało wówczas, że wielu klientów nie miało pojęcia, jakim cudem zniknęły z ich konta duże ilości pieniędzy.
Paulina Wysoczańska: - Temat ten w mediach pojawia się i wraca. A kluby, mimo mocno naruszonej przez to reputacji, funkcjonują nadal. I będą funkcjonować, bo panowie wciąż tam przychodzą. Jest popyt, to pieniądz się kręci. Prokuratura jest cały czas bezradna. Dlaczego? Bo właściciel całego tego przedsięwzięcia wciąż tworzył i zapewne tworzy dalej nowe spółki. To co znalazło CBŚP w głównej siedzibie klubu w Krakowie jest wierzchołkiem góry lodowej.
Jeszcze w kwietniu br. zatrzymano w tej sprawie 7 osób, podejrzanych łącznie jest 58. Padło ponad 700 różnych zarzutów. Obejmują one właśnie m.in. kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą czy udziału w tej grupie. Czy byłaś świadkiem aresztowań podejrzanych i czy brałaś bezpośredni bądź pośredni udział w tych zdarzeniach?
- Nie, nie byłam świadkiem tej sytuacji, nie pracowałam już tam od dłuższego czasu. Natomiast ja doskonale zdaje sobie sprawę jak to wygląda od środka. Upijanie klientów było tam na porządku dziennym. Jeżeli tancerka tego nie zrobiła, dostawała za to tzw. karę pracowniczą.
Co masz dokładnie na myśli?
- To nie jest tak, że striptizerki są złe. To nie one wlewają przecież alkohol w klienta. Chodzi o cały system firmy. Każda z tancerek jest podczas pracy monitorowana. Jak zrobi coś źle – dostaje finansową karę, czyli zabiera jej się od 200, 300 zł. Źle się odezwie do mężczyzny – kara, nie upije go, a on tym samym nie wyda dużo pieniędzy w klubie – kara, nie wejdziesz na czas na podest z rurką – kara. Pamiętam też, że jeżeli twój klient w przeciągu dwóch godzin nie kupił drogiego szampana albo prywatnego tańca, wtedy też otrzymywało się karę. Cały system finansowy firmy żeruje tak naprawdę na naiwności mężczyzn, którzy „jedzą” oczami. Ty jako tancerka nie świadczysz usług seksualnych, ale oni muszą myśleć, że tak jest. Takie trochę wodzenie za nos.
Można więc poniekąd powiedzieć, że ty, jako ówczesna pracownica, po prostu musiałaś namawiać klientów, aby kupowali jak najwięcej drinków i zostawiali przez to pieniądze, bo takie były wymogi firmy?
- Tak, dokładnie. Wewnętrzna presja doprowadzała w rezultacie do tego, że każda z tancerek ochoczo rozdawała drinki i shoty, bo właśnie w ten sposób klub zarabiał i wszystko grało. Raz byłam świadkiem, gdy mężczyzna stracił przytomność przez alkohol. Klienci już wcześniej zgłaszali policji, że, gdy już byli w domu, orientowali się, że nie mają na koncie pieniędzy. Ja nigdy nie miałam wezwania na policję, ale wiem, że tym dziewczynom, które przesłuchiwali, zadawali przeważnie pytanie, czy klient sam wciskał pin. Odpowiedź? Tak, to on sam wciskał pin.
Żebyś mogła mniej więcej zobrazować, jaki są obroty finansowe tego typu klubu, ile ty jako tancerka mogłaś zarobić w jedną noc?
- Raz miałam taką noc, że zarobiłam prawie 6 tysięcy złotych. Ale wtedy akurat też nie było wielu dziewczyn, była mniejsza rywalizacja.
Polecany artykuł:
Czy żałujesz czegoś z perspektywy czasu? Że może w pewnym stopniu naciągałaś jednak tych mężczyzn na pieniądze?
- Jak się przychodzi w takie miejsce to na początku ma się mieszane uczucia. Jest trochę zawstydzenia, ale jednocześnie ekscytacji. Każdy klient jest inny, a twoim zadaniem jest to, żeby zostawił w klubie jak najwięcej pieniędzy. Nie żałuję niczego.
Ostatecznie jednak odeszłaś z tej pracy. Dlaczego?
- Myślę, że nastąpił przesyt. Pieniądze pieniędzmi, jednak jeżeli ty, jako pracownik dostajesz setną karę z rzędu – demotywuje cię to. Inne dziewczyny też rezygnowały głównie z tego powodu, ale niektóre z nich szybko wracały. Też wróciłam, ale tylko na 3 dni, potem byłam jeszcze rekruterką.
Jacy klienci przychodzą do klubu ze striptizem?
- Ja byłam na początku lekko zaskoczona. Do naszego klubu wpuszczali tak naprawdę wszystkich. Nie tylko tych „z wyższych sfer”. Zdarzało się, że tak zwany promotor, który zachęca do wejścia, dopłacał nawet potencjalnemu klientowi, żeby wyrobić określony target, bo i tak mu się to finansowo opłacało i nie otrzymał kary.
Teraz w listopadzie debiut miała twoja książka „Dziewczyna ze stripa”. Opisujesz tam poniekąd to, co spotkało Cię w rzeczywistości. Powiesz coś więcej?
- „Dziewczyna ze stripa” to thriller psychologiczny, gdzie główną bohaterką oraz współnarratorką historii jestem ja. Pochodzę z Legnicy, miasta na Dolnym Śląsku. Nie byłam zadowolona do końca ze swojego życia. Mieszkałam ze starszą siostrą oraz jej mężem i dzieckiem. Pracowałam jako kelnerka. Chciałam czegoś innego od życia. Trafiłam na ofertę zatrudnienia w klubie nocnym jako striptizerka. Nie wahałam się zbyt długo i wyjechałam do Krakowa. Tak zaczęła się moja metamorfoza. Dziewczyny przychodzą do takiego klubu zachęcone ogłoszeniami, które obiecują wielkie pieniądze i świetną zabawę. Tymczasem dział rekrutacji, mamiąc kandydatki korzyściami z podjęcia pracy tancerki, w żaden sposób nie informuje je o czekających szykanach, ciężkich warunkach pracy czy systemie wypłacania wynagrodzeń na raty. Jest też tam pokazana samotność kobiet, ogromny stres oraz problemy z alkoholem. Część z nich zażywa narkotyki. Tancerki napiętnowane przez najbliższych lub powodowane wstydem z reguły nie utrzymują kontaktu z rodzinami. Często nie mają, dokąd pójść, a praca w go-go to dla nich jedyne wyjście. Pojawiają się też oskarżenia stawiane właścicielowi klubów w czasie śledztw dziennikarskich i policyjnych, który sam stworzył system kar, o których wspominałam już wcześniej.
Co Cię skłoniło do wydania tej książki?
Uważam, że kluby go-go to nadal miejsca, o których się nie mówi. Każdy ma wypracowane zdanie, a moim celem było pokazanie, jak jest naprawdę.
Dziękuję Ci za rozmowę!
Dziękuję również!